Adwent




Mokre sukienki dni
ukrochmalił mróz.

Szara węglarka grudnia
stukocze miarowo po zmrożonych koleinach,
strzyże wyrosłą w nocy zimową trawę.

Znienacka 
cios między oczy zadany szorstką rękawicą świtu.

Z wilgotnych kieszeni bram
powoli wypełza dzień,

gotowy 
do nowych zbrodni.

blokowiska o zmierzchu



dzień zawraca jak nocny autobus.
milkną wrzaski dzieciarni
psy przeczesują trawniki
w poszukiwaniu śladów minionego dnia.

brzemienne kosze na śmieci rodzą
puszki po piwie. sen
śmietników spala szczurzą sierść.
ruszają wielkie betonowe
krążowniki
bucząc przekleństwami.

w górze na pół fajerki
świeci cerkiew nieba. w głębi domów
skwiercząca błękitem kineskopów
niedziela.

ambulans nocy czeka
w pogotowiu.

No, to z głowy



Dzień przetrawiony deszczem,
papierosami, tanim winem,
chlebem bez odbiorcy rzuconym na stół.

Skrzypi niechętnie dwukółka sumienia:
spisane na straty, odfajkowane i dalej wio, choćby na czworakach
w to życie.

Wieczór  zapada
jak wyrok i zostaje jeszcze
dziesięć hektarów nocy
do zagospodarowania.

O świcie
znów targowisko próżności
wśród drzew.


Smuga cienia – rekolekcje



Kiedy przejeżdżam przez rzekę
robi się ciemniej. Czas
wydrapuje ślady na wodzie – późno.
Za późno na vita nuova bez  żadnej Beatrycze. Lub czegoś
co choćby przypomina ruch, na przykład:
kromka wiatru starta w szczękach chmur.

Przenicowana kurtka starych dni
świeci wytartymi łokciami. Wciąż za mało nitek
łączących słowa ze znaczeniami. Zwinięty
kłębek przeszłości ani drgnie. A

jednak ośmielam się
mówić do Ciebie, Panie?

Daj mi
koc bez posłania,
obrożę bez psa, noc
bez lęku,
sen
jak worek pełen śmierci.

już



więcej mnie nie będzie.
zapakowałam miesiące do czarnej skrzyni. odłamki lat jak odpryski 
po choinkowych bombkach wpadają pod powiekę. łzawią
albo to deszcz. październik. listopad.

wyniesie mnie stąd zima klnąc i ślizgając się na oblodzonych wybojach.
na ostatnim zakręcie wypadnę jej z ust jak ułamany ząb.

wiosną resztki nieostrych  fotografii zdmuchnie wiatr rozwiesi nowe klisze.

już mnie tu nie będzie. ani śladu.

jeszcze




idziemy przez wykroty w zieleni
otwarłam słoik z resztkami  lata i stacje pogody zamarły

jeszcze ciepłe i pulsujące wnętrzności Ziemi
pod stopami          miękkim gestem
chwyta nas w dłonie las           grzechoczemy w nim jak suche pestki
w porzuconym niedbale ogryzku          beznamiętnie
miele swą mantrę woda    
purpurowe strzępki światła          wahadło słońca
wolno skraca swój promień         szare konie pasą się na progu
jesieni

potem już tylko zima