odys



                                              dla E.

wróciłem do korzeni.
będę grzebał w kościach, próchnie i sadzy.
w skorupach starych map rozsypujących się pod palcami
szukającymi białych plam. będę drążył drewno,
pukał w kamienie, otwierał puste orzechy.
z cyrylicy gałęzi odczytywał mozolnie przesłanie przodków.

wróciłem do korzeni. do tłustej żółtej gleby
mielącej ziarna na strawę umarłych.

o zachodzie będę grabił rzekę w cienkie głoski fal.
zamiast syren słuchał cierpliwej pracy korników.
z pamięcią, że itaka to tylko ta twarda pestka w moich trzewiach,
nieusuwalna.


detoks




Jej godziny schną na wysokich oknach,
żółta framuga zrzuca martwy naskórek.
Ma sto lat. A dopiero pięćdziesiąte urodziny
biją się o jej pesel. Czwarty raz
na oddziale. Nawet to samo łóżko z twardą krawędzią
wspomnień. Jak pensjonat po sezonie
nawiedzany przez cienie martwych zwierząt.
Stukot pustych korytarzy zderzających się nocami
z naporem cudzych snów.
Jej mąż powiesił się w kuchni w letnie popołudnie. A przecież
powiedziała tylko: „idź zrobić herbaty”.
Synowie wyrośli z butów dobrych rad. Boso wyfrunęli zwiedzać  świat
i zakłady karne. Potem:
trutka na szczury, trutka na pamięć.
Tam i z powrotem ślizgające się wskazówki
słonecznych zegarów. Zawsze w niedoczasie.
Składowiska samotności, żółte okna, przeżute kartki dni,
karty wypisu:
„Pani weźmie sobie psa. Będzie z kim
pogadać”
przy kieliszku.

sen o Islandii



czasami nad ranem wypełnia mnie
sen i czuję chłód ciągnący leniwymi zagonami pościeli. wówczas wiem,
że śni mi się Islandia. gdzie z zewsząd
widać każde zakrzywienie przestrzeni,  jej ciasne węzły zaciągnięte
na gardzieli horyzontu. wygasły żużel niewysłuchanych
modlitw, rdzewiejący żagiel światła
nad równiną.

wiatry zlizują sól z bazaltowych skał,
szarpią ciężki łańcuch morza. w nocy

wyspy chowają się w pokrowce godzin,
wydmuchują popiół  serca w nieczułe niebo.

u kresu snu na równinę wchodzą stalowe konie.

roztrącają kopytami brykiety mgły.
tłuką solniczki pełne śniegu.